Na przełęczy Woliborskiej dlugo nie siedzielismy. Swiadomosc wiekszego zjazdu byla. Ale stwierdzilem: "znając życie, to pewno 10 minut zjazdu maksymalnie i dalej pod góre..."
Włączam najciezsze biegi i cisniemy w dol. Z czasem pojawiły się łzy w oczach, bo predkosc byla zadowalająca :) Troche balem sie o hamulce, ale wytrzymaly. Zastanawialem sie co by bylo gdyby sie elegancko wywalic przy predkosci 70-80 na godzine z pelnym zaladunkiem. Odpowiedz dostalem po 2 tygodniach kiedy we Wrocławiu gadalem z kolegą, który kiedys tego doświadczył. Dokladnie w tym samym miejscu.
W kazdym bądz razie ja bezpiecznie zjezdzalem w dol. Ciagle w dol. Przejechałem Wolibórz, Nową Rude Słupiec, Ścinawke Górną. Zaczęło sie sciemniac, a ja dalej jade w dol :)
Od dluzszej chwili towarzyszy nie bylo juz widac. Pognali jak tylko szybko sie dalo, a ja zmienilem troche formułe. Wolalem popatrzec na okolice troche spokojniej. W Ścinawce Średniej jest zakręt na Radków. Na zakręcie ktos siedzi, pomyslalem, ze to 'lokalna inteligencja' i pognalem dalej. Okazalo sie, ze to swoi byli.
Byl juz z nimi Safety Car. Jak w prawdziwych rajdach kolarskich. Znajomy, ze tak powiem, kierowca stwierdzil, ze nie osiągniemy celu dzisiejszej wyprawy i wyjechal, zeby nas zabrac do Kudowy samochodem. Początkowo mowilismy "nie ma mowy, dojedziemy sami". Wytrzymałościowo dalibysmy rade. Ale pozniej bysmy pieknie wylatywali na zakretach w lesie. Ciemno juz bylo.
Dalismy bagaze do samochodu i ruszyliśmy do Radkowa. Ja odżyłem. Po zdjęciu plecaka automatycznie zaczalem jechac jakbysmy dopiero co zaczynali dzien. Te 15 minut które jechalismy do Radkowa byly ciekawe. Ludzie patrzyli jak na profesjonalnych kolarzy. No bo jak inaczej to odebrac: jedzie 4 elegantów jeden za drugim, przed nimi samochód który jedzie ich tempem, wiezie im bagaze i napoje, oswietla droge.
W Radkowie zostawilismy rowery u znajomego w garażu i samochodem dojechaliśmy do Kudowy (Drogą Stu Zakrętów). Po ciemku po takiej drodze nawet 50 km/h (i to samochodem) to jest duza predkosc jadąc w dół.
W Kudowie mielismy nocleg w wagonach kolejowych. W srodku warunki byly lepsze niz w niemalej ilosci zwyklych pokojow w zwyklych pensjonatach. Wyelegantowalismy sie [ziepla woda of korz byla, all exclusive :D]. W tym czasie przygotowano nam jadło. Ukoronowaniem bylo, jak do jedzenia doniesiono nam piwo. W prawdzie to tylko Warka i to w puszce, ale i tak pico belo:). A nigdy nie zapomne uczucia, kiedy po takim dniu będąc czystym, najedzonym, w cieplym pomieszczeniu, spijalem ostatnie lyki piwa. Towarzyszylo mi troche dziwne uczucie pewnego rodzaju spełnienia. Dlatego raczej, że przejechalem te 100 km, wymeczylem i naprzeklinalem za wszystkie czasy podczas wielu podjazdow.
W miejsce gdzie jechalismy caly dzien samochodem mozna dojechac w 1,5 godziny. Bez wysilku, bez tylu przezyc i emocji. Nie neguje takiego sposobu podrozowania, ma swoje plusy. Ale niesamowite uczucie wystepuje, kiedy dociera się tak daleko, w miejsce ktore sie dobrze zna, uzywajac tylko siły mięśni :)
Uczucie 'błogostanu' jednak zostało przerwane, kiedy przypomnialem sobie, ze do granicy, do Radegasta i Camelów mam tylko 4 kilometry. Bylem gotow sie tam doczolgac, ale niestety nikt poza mną nie byl chetny. Przez kolejne 24 godziny czesto przypominalem sobie o wizji czeskiego dobrobytu w moich dloniach :)