Wjechałem w las, zaczal sie podjazd, ktorego najbardziej sie obawialem. WSZAK :) wogole nie trenowalismy przed tym wyjazdem. Znowu zapytalem przechodniow: "Przepraszam, dzien dobry. Nie mijali was moze trzej tacy sami eleganci jak ja?". Potwierdzili, z tym, ze nie trzech, ale dwóch...Juz sobie wyobrazalem, ze zaraz dogonie zaraz jakis seniorow i z nimi bede sobie jezdzil :)
Nawet dlugo zdolalem podjezdzac pod gore. Ale w koncu zszedlem i zaczalem wchodzic pchając rower. Bardziej niz wkurzony to bylem zaniepokojony sytuacją. Czulem sie troche jak dziecko zagubione w hipermarkecie. Z oddali zaczalem slyszec glosy, ale nie bylem pewny czy to nie jest zludzenie. Po pierwszym zakrecie zauwazylem ze jakies 50 metrow przede mna stroja 3 rowery a z pobocza wychodza trzej Eleganci. Moje wkurzenie sięgneło zenitu. Wsiadłem na rower, zeby jak najszybciej dostac sie do nich. Nie wiedzialem co zrobie, czy ich pobije, czy sie obraze i nic nie powiem. Wszystko bylo mozliwe. Te 50 metrow podjechalem na pelnym wysilku, tak jak sprinterzy biegają na 100 metrów. Powoli sie zatrzymuje, jeszcze nie zaczalem schodzic z roweru a juz zaczalem ich opieprzac, dlaczego nie zatrzymali sie wczesniej. Zatrzymalem sie na srodku ulicy, klade jedna noge na ziemi, zdejmuje drugą z roweru. Nie ustalem nawet pol sekundy. Ścięło mnie z nog, kompletny paraliz. Dzieki temu w sumie napieta sytuacja sie zalagodzila, bo przez 10 minut nikt nie mogl przestac sie smiac.
Dalej juz nikt nie myslal zeby jechac pod gore. Wszyscy pchali. I pchali...Wiele razy wydawalo sie, ze grzbiet juz jest, zaraz za momencik. A za chwile zakret i dalej pod gore. Półtora miesiąca wczesniej wjezdzalem ta sama droga samochodem. Dosc latwo wysnuc spostrzezenie, ze roznica sytuacji w jakich sie znajdowalem byla kolosalna :D
Nie bylo to wprawdzie meczace, ale jakies takie monotonne. Nawet zapomnielismy o tym, co nas czeka jak już wejdziemy na góre...Bo w koncu na nią dotarlismy.